Pierwsze spotkanie z VHS

blog-akademia

Pewnych rzeczy w życiu się nie zapomina, nawet tych z pozoru błahych. W 1986 roku pojechałem z rodzicami pod NRDowska granice odebrać cudo techniki jakim był magnetowid i telewizor japońskiej firmy Otake. Sprzęt zajął honorowe miejsce w meblościance i tym sposobem nasz dom mocno zbliżył się do kapitalistycznego świata. Pamiętam że początek był ciężki i pełen dziwnych słów na k. i ch. ( nowość dla 7-latka ) wykrzykiwanych przez mojego ojca. Wszystko przez kłopoty z połączeniem i uruchomieniem sprzętu. Telewizor trzeba było stroić ręcznie takim małym ostrym pokrętełkiem, które zdzieralo skórę z palców. Instrukcja była po angielsku ( mało kto znał coś więcej poza „yes/no” i „dollar” ) i po japońsku ( totalny kosmos ). Przez kilka dni mieliśmy więc siano na ekranie, ale pojawił się jakiś wujek dobra rada i poskładał wszystkie śrubki do kupy. Kiedy w końcu się udało rozpoczęły się pielgrzymki rodziny i znajomych. Na początku mieliśmy tylko dwa VHSy z filmami „Rambo”, „Commando” i dwie części „Akademii Policyjnej”. Wszystko skopiowane któryś tam raz oryginalnej wersji i połączone z garażowym lektorem-amatorem. Ale wtedy nikt nie narzekał. Sceny i dialogi znaliśmy na pamięć bo normą było oglądanie filmów kilka razy. Element „social” osiągał wysoki pułap – na kanapie siedziało kilka osób, każdy coś komentował ( najczęściej że lepiej by coś zrobił niż Stallone ), a stół uginał się pod talerzami z jedzeniem ( „zjedz kanapkę bo nie będziesz oglądał” ).
W tamtym okresie oglądało się w zasadzie wszystko co wpadło w ręce. Filmów na początku nie było aż tak wiele, więc człowiek nie wybrzydzał. A dzisiaj zalewa nas fala seriali i nie wiadomo w czym wybierać. Takie tam problemy pierwszego świata

blog-kasety