Retro + dzieciaki

Ostatnio pograłem trochę w różne chodzone bijatyki w coopie z młodszym synem (6 lat). Padło na Asterixa, Żółwie Ninja i Avengersów bo to akurat tytułu z komiksową grafiką i przemocą z przymrużeniem oka. Wnioski mam takie: Te gry są cholernie trudne i nic dziwnego, że kiedyś człowiek tracił na nie całe kieszenie żetonów. Niektóre poziomy, a już szczególnie pojedynki z bossami to jakiś absurd. Na ekranie dzieje się tyle i w tak szybkim tempie, że nie sposób prawidłowo zareagować. Jedno złe ustawienie postaci i pół paska życia idzie się kochać. Na szczęście rozgrywka na emulatorze niweluje stres związany z dorzucaniem miedziaków w paszczę automatu. Mój syn nie rozumie sytuacji w której na ekranie pojawił by się napis Game Over bo zabrakłoby żetonów. Dla niego grę należy przejść od początku do końca. Ot tak. Nie ma czegoś takiego jak „liczba żyć”. Zresztą współczesne gry choćby z serii Lego mają podobną konstrukcję. Giniesz? To gra wrzuca cię z powrotem na planszę, w zasadzie bez konsekwencji. Czasem cofnie cię trochę do tyłu i tyle. To z czym kiedyś trzeba było się mierzyć na automatach czy choćby w typowych grach komputerowych czyli z poziomem energii/liczbą istnień dla moich chłopaków i zapewne większości ich rówieśników nie istnieje. Oni po prostu czerpią frajdę z samego faktu grania, a nie walki z systemem