Streets of Rage

Na Amidze miałem garstkę dobrych chodzonych mordobić w których można było przebijać się przez miasto pełne oprychów. Były Final Fight, Double Dragon i Renegade. Pojawiły się tez inne tytuły, ale szkoda było na nie zużywać joystick tym bardziej, że człowiek w emocjach gry nie oszczędzał manipulatora. Ciągle brakowało mi nowych produkcji z tego gatunku wiec z zazdrością spoglądałem w kierunku konsol, które gdzieś tam pojawiały się w mojej okolicy. Na takim Mega Drive była  trylogia Streets of Rage za którą dałbym się wówczas pokroić (z naciskiem na dwójkę) byle zagrać w to we własnym domu. To w końcu kapitalna kwintesencja chodzonych mordobić. Cztery postacie do wyboru, etapy rozgrywające się w podejrzanych dzielnicach, obskurnych barach, opuszczonych placach budowy i nocnych klubach. Czyli wszędzie tam gdzie dało się porządnie oberwać po gębie. Mozolna przeprawa „ciągle w prawo” to ciągłe oklepywanie kolejnych fal przeciwników za pomocą lewych sierpowych i kopniaków z okazjonalnym użyciem argumentów w postaci rury kanalizacyjnej albo bejzbola. Do tego oczywiście tryb dla dwóch graczy w pełnej kooperacji „Ty trzymasz lewą stronę ekranu, Ja prawą”. Te wszystkie ochy i achy dane mi było rozgrywać we własnej wyobraźni, ewentualnie w lokalnym salonie gier gdzie była dostępna wersja automatowa SOR. Ale że zabawa w takim miejscu mogła się skończyć prawdziwym strzałem w twarz to raczej byłem tam okazjonalnym bywalcem. Jako namiastkę emocji miałem jeszcze kilka obrazków z gry w jakimś niemieckim czasopiśmie o konsolach, które gdzieś cudem dorwałem. Trylogię Streets of Rage porządnie ograłem dopiero w czasach współczesnych najpierw na emulatorze a potem na własnej Mega Drive. Wrażenia jak za starych dobrych czasów