Wing Commander

wing-commander-2

W okolicach 1993 roku Amiga 500 zaczęła dogorywać. Za rogiem czaiły się coraz potężniejsze PCty, które owszem w mocnych konfiguracjach kosztowały kilka pensji, ale dawały komfort posiadania twardego dysku, 256 kolorów VGA i prestiż wśród kumpli.

Tymczasem wciąż czekałem na obiecanego amigowego Dooma, wachlowałem 11 dyskietkami w Monkey Island 2 i przeżyłem krótką chwilę ekstazy kiedy w moje ręce wpadł Wing Commander. Na giełdach krążyła piracka niemiecka (!) wersja na trzech dyskietkach więc z odprawy przed misją nie rozumiałem niczego, klawiszologię rozpracowywałem metodą prób i błędów, a przede wszystkim zagryzałem zęby patrząc jak moja wymarzona gra krztusi się z prędkością 4 klatek/sek. Później PCty dowaliły jeszcze mocniej pokazując takie tytuły jak Doom i Commanche oraz uzbrajając się w napędy CD. Rozpoczął się szał filmów interaktywnych z Mad Dogiem na czele, który mydlił oczy digitalizowaną grafiką oferując tak naprawdę marną grywalność, która ograniczała się do poruszania celownikiem na ekranie. Idąc jeszcze dalej – gdzieś tam w prasowych artykułach przebąkiwano o nowej technologii wirtualnej rzeczywistości opartej o wielkie hełmy z ekranami LCD. Nastał bolesny (?) czas pożegnania z „Przyjaciółką” .