Strike Commander – zabójca procesora 386

Od zawsze byłem fanem wirtualnego latania w przestworzach szczególnie jeśli pod skrzydłami miałem podczepione silne środki perswazji w postaci naprowadzanych pocisków i śmiercionośnych bomb. W czasach dominacji 8-bitowców na wiele nie mogłem sobie pozwolić bo i komputery nie grzeszyły mocą obliczeniową  więc zamiast produkcji szumnie określanych jako symulatory dostałem po prostu gry lotnicze. Fighter Pilot, F-15 Strike Eagle czy Tomahawk oczywiście dawały mi namiastkę bycia pilotem wojskowych maszyn, a niedostatki oprawy dopowiadała bujna wyobraźnia.

Późniejsza epoka Amigi to już czas dojrzalszych tytułów w których dużą rolę odgrywała skomplikowana klawiszologia odpowiedzialna za sterowanie poszczególnymi elementami samolotów. Sztuka pilotażu stawała się coraz bardziej wymagająca i tylko solidny trening pozwalał mi wykonywać niebezpieczne misje w F-117 gdzieś głęboko nad terytorium wroga ( wtedy Europy środkowej w tym Polski ).

Z czasem cały ten realizm zaczął mi przeszkadzać. Zapatrzony w filmy pokroju Top Gun czy Iron Eagle oczekiwałem od symulatorów większej dynamiki, pompujących adrenalinę pojedynków z MIGami i płynącej z głośników rockowej muzyki. I wtedy jak na zawołanie trafiłem na zapowiedź produkcji mającej z nawiązką spełnić moje wymagania. Ta gra to Strike Commander, którą szykowano niczym wysokobudżetowy film sensacyjny o najemnej grupie pilotów wykonujących czarną robotę na zlecenie w zapalnych punktach globu. Koniec ze sztywnym i poważnym podejściem do tematu w stylu tytułów od Microporose. Pozostało mi tylko czekać i przede wszystkim zacząć urabiać rodziców na kupno mocnego PC-ta. Kiedy przeszło po dwóch latach produkcji gra wreszcie trafiła do sprzedaży ( także w polskiej dystrybucji ) miałem już swojego blaszaka i mogłem pobiec do sklepu po wymarzony oryginał. Już samo trzymanie w rękach lakierowanego pudełka ze zdjęciem F-16 wznoszącym się na tle potężnej eksplozji rozpalało emocje do czerwoności. W tamtym czasie zapał wielu osób skutecznie gasiły wymagania sprzętowe jakie stawiał Strike Commander. Najbardziej popularna konfiguracja oparta o procesor 386 okazała się niewystarczająca do bezstresowej zabawy. Żeby odpalić grę na najwyższych detalach potrzeba było maszyny z przynajmniej 486 na pokładzie i 8 MB pamięci RAM ( standardem było 4 ). Do tego instalacja zjadała przeszło 40 MB na dysku twardym co było sporym wyrzeczeniem w porównaniu z typowymi produkcjami z pierwszej połowy lat 90-tych.

W zamian Strike Commander odwdzięczał się niesamowitym graficznym przepychem. Czego tam nie było ? Piękne pokryte teksturami modele samolotów z widocznym podwieszonym uzbrojeniem (!), plastyczny teren poprzecinany wstęgami rzek i górskimi szczytami pomiędzy którymi toczyły się powietrzne pojedynki. Miasta nie przypominały już zlepku kilku prostych wektorowych brył, ale miały siatkę ulic z kwartałami zabudowy ( fakt – była to płaska bitmapa, ale z wysokości wyglądała fenomenalnie ) oraz strzeliste wieżowce pomiędzy którymi obowiązkowo wypadało przelecieć z prędkością 2 Machów. Do tego w kabinie pojawił się tzw. wirtualny kokpit pozwalający swobodnie rozglądać się w każdym kierunku. Opad szczęki gwarantowany. Strike Commander z miejsca ustawił inne symulatory w dalszym szeregu i nic nie mogło równać się z jego oprawą.

Nie mniej istotną rzeczą był dla mnie wątek fabularny z akcją osadzoną w „niedalekiej przyszłości” ( rok 2011 ) w którym z bezimiennego pilota mogłem wskoczyć w kombinezon dowódcy eskadry najemników działających pod nazwą WIldcats i latających na samolotach F-16. Pomiędzy misjami pojawiały się kolejne scenki przerywnikowe, rozmowy z pilotami i personelem naziemnym, a także spotkania z kontrahentami u których ustalane były warunki nowych zleceń. Po prawdzie historyjka w grze była dość sztampowa, ale dawała motywację do śledzenia kolejnych wydarzeń. Do przedstawionej historii swoje trzy grosze dorzuciła też instrukcja wydana w formie miesięcznika dla polotów o wdzięcznym tytule „Sudden Death”. Na prawie 100 stronach można było doszukać się ciekawych informacji o aktualnej sytuacji geopolitycznej czy prześledzić historię upadłych rządów i rosnących w siłę korporacji. Sporo miejsca poświęcono na życiorysy pilotów naszej eskadry oraz oczywiście na opis sztuki pilotażu i obsługi podzespołów samolotu wraz z dostępnym uzbrojeniem. Jeśli mowa o tym ostatnim to arsenał w postaci bomb i rakiet kupowało się u handlarzy bronią za ciężko zarobione pieniądze podczas wypełniania kolejnych misji. Wątek ekonomiczny w symulatorze lotu ? Takie rzeczy były możliwe tylko w Strike Commander.

Ostatnio po przeszło 20 latach znowu odpaliłem grę będąc ciekaw czy wciąż ma w sobie ten pazur. Grafika 3D oczywiście nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś, ale wciąż widać jak dużo pracy włożono żeby w tamtym czasie stworzyć jedną z najładniejszych gier na rynku. Cała reszta w postaci misji i scenek przerywnikowych wciąż może się dostarczyć kilku godzin dobrej zabawy, ale o tym najlepiej przekonajcie się sami. Strike Commander dostępny jest na GOG-u i kosztuje tyle co burger z bekonem na mieście. To chyba dobry interes ?