Zagubiony ląd na Gumiaku

Dobrze pamiętam jak po przeczytaniu opisu do Where Time Stood Still w Top Secret numer 0 ( jeszcze pod szyldem dodatek do Bajtka ) poszukiwałem tej gry wśród kolegów z klasycznym ZXem lub C-64. Oczywiście bezskutecznie chociaż w tamtych czasach nadzieja gracza żyła zwykle długo bo podobno „ktoś gdzieś widział ten tytuł na Komodzie” albo sprzedawca na giełdzie zapewniał, że „lada moment wyjdzie na 48 kB”. Niestety model 128 był w Polsce mało popularny choćby ze względu na wysoką cenę i nawet jeśli w końcu trafiłem na kogoś z tym komputerem to akurat nie posiadał poszukiwanej przeze mnie gry. Czas leciał, przesiadłem się z Atari na Amigę, a później na swojego pierwszego PCta i pomimo pogoni za nowościami gdzieś tam ciągle miałem w pamięci nieograne WTSS. I wreszcie po kilku latach zupełny przypadek sprawił, że los się do mnie uśmiechnął. Otóż świeżo poznany kolega z którym wymieniałem programy na blaszaka trzymał na półce jak mówił z sentymentu ZX 128 wraz z licznie zgromadzonymi kasetami gdzie na jednej miał nagrane… WTSS ! Wybłagałem u niego wypożyczenie komputera na kilka dni i wróciłem do domu ze sprzętem na którego wówczas w połowie lat 90-tych nikt już nie zwracał uwagi, a tymczasem Ja czułem się jakbym otwierał bramy nowego wirtualnego świata. Na kilka dni zostawiłem digitalizowaną grafikę i szaleństwo 3D poświęcając się nadrabianiu tej jednej zaległości sprzed lat. I było warto jak diabli ! WTSS pozwolił mi poczuć ducha wielkiej przygody łącząc w sobie różne gatunki gier. Była więc szczypta sandboxa w postaci zwiedzania sporego świata, elementy survivalu polegającego na gromadzeniu pożywienia i potrzebnych do przetrwania przedmiotów, a także trochę smis-ów ponieważ bohaterowie mieli swoje humory i potrzeby jak jedzenie czy odpoczynek.

Przyznam, że gra dała mi mocno w kość przypominając jak trudne były kiedyś produkcje. Na nieznanym lądzie ciągle coś czyhało na życie moich postaci – a to wpadałem w łapy rozwścieczonego T-Rexa, z nieba pikował pterodaktyl porywając jednego z bohaterów albo spokojni tubylcy nagle postanowili upiec kogoś na wolnym ogniu. Do tego dochodziły przeprawy przez zdradliwe bagna czy lawirowanie po skalnych urwiskach. Tyle było wrażeń płynących z jednej gry stworzonej na jakby nie było prostym komputerze. A wszystko to ujęte w izometrycznej czarno-białej grafice przywodzącej na myśl stare kino przygodowe. Dla mnie był to świetny przykład produkcji tworzonej w pionierskich czasach kiedy jedna lub dwie osoby potrafiły wycisnąć z 8-bitów niesamowite rzeczy.