Gdzieś od połowy lat 90-tych ostro pogrywałem w papierowe RPGi. Praktycznie każdy weekend spędzałem ze znajomymi na podróżowaniu po lochach w AD&D, strzelaniu w Cyberpunku, czy rozgryzaniu co to jest „Arcyszlapar” w Kryształach Czasu. Niestraszne były nam niedrobione lekcje, spóźnienia do domu i przygotowania do matury. Nasi rodzice myśleli, że należymy do sekty i tniemy się żyletkami. Ludzie dziwnie patrzyli bo co drugi z nas przez cały rok nosił glany i koszulkę z szatanem albo innym Maciarewiczem. Na trzydniowych konwentach mało kto się mył i nikomu to nie przeszkadzało, tłuste włosy były znakiem rozpoznawczym rpg-owca. Podczas studiów tempo grania spadło, niektórzy już wcześniej znaleźli sobie dziewczyny i mówili, że całowanie się po ciemku jest fajniejsze niż rozbrajanie pułapek w podziemiach. Z tamtego błogiego okresu zostało mi masę fajnych znajomych i trzy grube zeszyty zapisane przygodami, mapami, barwnymi opisami i pompowanymi statystykami potworów których rzucałem na biednych graczy. Piękne czasy, było warto