Desert Strike

Wojna chociaż z oczywistych względów jest tragedią to paradoksalnie od zawsze dobrze sprzedawała się pod postacią gier video. I tak też było w przypadku kolejnego konfliktu w Zatoce Perskiej. Jako pierwszy do przedstawionych wydarzeń nawiązywał zręcznościowy tytuł na konsolę NES  Operation Secret Storm gdzie jako komandos szukaliśmy broni chemicznej ukrytej przez Saddama Husseina ( którego podobizna znalazła się nawet na okładce gry ).  Następnie nadleciał symulator F-117A od Microprose, pozwalający w jednym ze scenariuszy rozgrywać misje nad terytorium Zatoki Perskiej. Dokonując nalotów na rafinerie czy centra dowodzenia każdy mógł poczuć się jak pilot samolotu z technologią „Stealth” o której krążyły legendy czasem mocno koloryzowane przez nastoletnie umysły. Pojawił się również Fire Force z oklepanym schematem w którym gracz jako jednoosobowa armia wycina w pień zastępy irackich żołnierzy. Ale to wciąż nie było to czego szukałem. Brakowało potężnego uderzenia, czegoś co rzuci mnie na podłogę. I wtedy przeglądając cudem zdobyte czasopismo Sega Power trafiłem na reklamę TEJ gry. Był na niej helikopter Apache odpalający pociski Hellfire na tle gigantycznej kuli ognia trawiącej stację radarową. W dole kilka małych screenów i wielki napis „Desert Strike: Return to the Gulf”. W tym momencie wiedziałem, że wspaniały świat elektronicznej rozrywki zmieni się na lepsze. Chociaż nie od razu…

Pierwotnie tytuł był pisany z myślą o nowej maszynce Segi –  Mega Drive co dla mnie z perspektywy typowego polskiego gracza oznaczało, że mogę się pożegnać z marzeniami o  potencjalnie najlepszej grze na świecie. Z odsieczą przyszedł znajomy posiadający ową konsolę u którego miałem możliwość zapoznać się z długo wyczekiwaną produkcją i tak jak przypuszczałem pochłonęła mnie bez reszty. Rozważałem nawet rozstanie z „Przyjaciółką” byle zdobyć fundusze na Mega Drive i kartridż z Desert Strike. Koniec końców okazało się, że nie muszę wprowadzać w życie żadnych planów awaryjnych ponieważ gra miała wkrótce zostać wydana także na Amigę. Ufff…